(Tomasz Mann, Czarodziejska góra (WWL Muza S.A. 2016 s 553-555)
…. pod nim leżał park: stał na balkonie, pod którym roztaczał się rozległy, bujny, zieleniejący park, pełen liściastych drzew: wiązów, platanów, buków, klonów, brzóz, o subtelnych odcieniach pełnego świeżego, lśniącego listowia i lekko szumiących wierzchołkami. Powietrze było rozkoszne, wilgotne, balsamiczne od oddechu drzew. Przeszła ciepła, świetlista ulewa. Aż po samo niebo przestrzeń wypełniona była błyszczącymi strugami deszczu. Jakże pięknie! O, tchnienie stron rodzinnych, zapach i bujność dawno niewidzianych równin! Zewsząd rozbrzmiewały głosy ptaków, delikatne słodkie kwilenie świergotanie gruchanie, śpiew, łkanie, choć nie było widać ani jednego stworzenia. Hans Castorp uśmiechnął się i z wdzięcznością zaczerpnął tchu. A tymczasem wszystko wydało się jeszcze piękniejsze. Z boku nad krajobrazem rozpiął łuk tęczy, pełny i wyrazisty, najczystszy cud, wilgotnie błyszczący wszystkimi swoimi barwami odcieni, nasyconymi jak oleje i spływającymi w gęstą lśniącą zieleń. Było to jak muzyka, jak czyste dźwięki lutni, zmieszane z fletem i skrzypcami. Zwłaszcza błękit i fiolet spływały cudownie. Wszystko w nich, w czarodziejski sposób roztapiało się, przekształcało, rozwijało wciąż na nowo i coraz piękniej. Było to jak przed laty, Kiedy Hans Castorp miał możliwość usłyszenia śpiewaka światowej sławy, włoskiego tenora, z którego krtani władcza sztuka spływała jak łaska na serca ludzkie. Wziął on wysoki ton, który od początku był piękny. Ale stopniowo namiętny i dźwięczny głos otwierał się, nabrzmiewał, rozjaśniał się, promieniował. Zdawało się, że zasłony, których poprzednio nie zauważył, opadają jedna za drugą, wreszcie opadła i ostatnia, odsłaniając, jak się wydawało, najpotężniejsze i najczystsze światło, potem jeszcze jedna, najostatniejsza, i jeszcze jakaś nieprawdopodobna, ze wszystkich ostatnia, wyzwalająca tyle blasku i tyle wspaniałości, że aż łzy wycisnęła i z tłumu wyrwały się stłumionym głosem zachwytu, brzmiące niemal jak protest i sprzeciw, a jego samego, Hansa Castorpa, chwyciło łkanie. Tak samo było teraz w tym krajobrazie który przemieniał się, otwierał, coraz bardziej promieniał. Błękity płynęły… opadła błyszcząca zasłona deszczu – i ukazało się morze: morze,
Morze Południowe, o głębokiej ciemnoniebieskiej barwie, lśniące srebrnymi światłami, cudowna zatoka, po jednej stronie otwarta i zamglona, w połowie otoczona łańcuchami błękitnych gór, bledniejących w oddali, usiana wyspami, na których rosły palmy lub błyszczały małe białe domki wśród cyprysowatych gajów. Ale dość, cóż za niczym niezasłużona, promieniująca światłem błogość przejrzystego nieba słonecznej świeżości wód! Hans Castorp nigdy tego nie widział, i nie widział nic podobnego. W wakacyjnych podróżach ledwie zawadził o południe – morze znał tylko surowe i blade i był doń przywiązany ociężałym dziecięcym uczuciem, natomiast do Morza Śródziemnego, do Neapolu, Sycylii czy Grecji nigdy nie dotarł. A jednak przypomniał sobie to co teraz widział tak, rzecz szczególna, cieszyło go właśnie rozpoznanie czegoś znanego. A tak, to jest tak naprawdę! Wołało w nim coś, jak gdyby to szczęście błękitne i słoneczne, które roztaczało się przed nim i co nosił od dawna w sercu, tając je przed samym sobą: a to “od dawna” było rozległe, nieskończenie rozległe, jak owo otwierające się tam na lewo morze, ku któremu ledwo pochylał się w delikatnych fiołkowych barwach. Horyzont był wysoko i dal stawała się rosnąć bo Hans patrzył na zatokę z góry, z pewnej wysokości. Otaczały ją góry – podgórze, podszyte gęstym lasem, schodzącym w morze – ciągnęły się od środka krajobrazu półkolem aż do miejsca, gdzie siedział, i dalej jeszcze.
Siedział na skalistym wybrzeżu, na ogrzanych słońcem kamiennych stopniach, a u jego stóp kamieniste, mchami i krzewami porosłe wybrzeże opadało skalnymi schodami aż do brzegu morza gdzie piargi tworzyły wśród sitowia niebieszczące się zatoki, małe przystanie, zalewy. A cała ta słoneczna przestrzeń, te nadbrzeżne wzniesienia, te uśmiechnięte zagłębienia skalne, a także samo morze aż do wysp, po którym pływały łodzie – wszystko to było wzdłuż i wszerz zaludnione: poruszali się tu wszędzie lub odpoczywali ludzie, dzieci słońca i morza, rozumna pogodna, piękna i młodzieńcza ludzkość, na którą miło było patrzeć – serce Hansa Castorpa otwierało się na jej widok szeroko, tak szeroko że aż boleśnie i z miłością. Młodzieńcy harcowali na koniach lub biegli z ręką na uździe obok rżących, kłusujących, potrząsających grzywą rumaków, ściągali je długimi cuglami, gdy stawały dęba, lub na oklep pobudzając nagimi piętami, zaganiali je do morza: mięśnie ich pleców grały w słońcu pod złoto brązową skórą, a okrzyki, jakie zamieniali między sobą i jakimi poganiali zwierzęta, brzmiały z niewiadomego powodu czarownie. Nad jedną z zatok, odzwierciedlającą brzeg jak górskie jezioro i głęboko wrzynającą się w ląd, tańczyły dziewczęta. Jedna, o szczególnie uroczych, wysoko na głowie upiętych włosach, siedziała i grała na fujarce: gest rąk delikatnie zaokrąglał jej białe smukłe plecy: wzrok jej wybiegał ponad przebierające palce ku towarzyszkom, które w długich i szerokich szatach posuwały się tanecznym krokiem bądź same, uśmiechając się i rozpościerając ramiona bądź też parami oparłszy skroń o skroń: a za grającą na fujarce inne znów siostry siedziały lub stały objąwszy się ramionami i przypatrując się, rozmawiały cicho.
Opodal chłopcy ćwiczyli się w strzelaniu z łuku. Był to przemiły i uszczęśliwiający widok – patrzeć, jak starsi chłopcy uczyli niesprawnych jeszcze, długowłosych malców napinania cięciwy, jak celowali razem z nimi, a potem – śmiejąc się – powstrzymywali ich, gdy ci zataczali się po wypuszczeniu strzały, która wybiegła ze świstem. Inni łowili ryby na wędkę. Leżąc na brzuchu na nadbrzeżnych płytach skalnych, kołysząc jedną nogą, trzymali sznurek zanurzony w morze, a jednocześnie spokojnie gawędzili z sąsiadem, zwróciwszy ku niemu głowę: ten zaś pochylając się w bok i wyciągając się, zarzucał daleko swą przynętę. Inni znów, popychając, posuwając i podpierając łódź o wysokiej burcie z masztem i reją, spychali ją w morze. Dzieci bawiły się między falochronami, krzycząc radośnie. Młoda, leżąca kobieta jedną ręką przytrzymywała na piersi swą kwiecistą szatę podczas gdy drugą wyciągała po owoc z liśćmi a młodzieniec o wąskich biodrach, stojący obok niej podawał go jej i jednocześnie żartobliwie go jej wzbraniał. Inni odpoczywali w zagłębieniach skalnych, stali nad brzegiem, ze skrzyżowanymi na karku rękami, nie mogąc się zdecydować na wejście do kąpieli, palcami u nóg próbując jeszcze ciepłoty wody. Pary spacerowały po wybrzeżu, chłopiec poufale prowadzący dziewczynę pochylał usta do jej ucha. Kudłate kozy skakały po skałach, z płyty na płytę, strzeżone przez pasterza, który stał na wzniesieniu, w małym kapeluszu, o podwiniętym z tyłu rondzie, na ciemnych kędziorach, z jedną ręką na biodrze a drugą opartą o długi kij. Ależ to wszystko jest urocze! – zachwycał się Hans Castorp z całego serca. Jakież radosne i zniewalające! Jakże oni wszyscy są ładni, zdrowi, mądrzy i szczęśliwymi! Tak, nie tylko piękni kształtem, lecz zarazem mądrzy i pełni wewnętrznego powabu. Najwięcej mnie w nich wzrusza i pociąga ich duch i usposobienie, które, że tak powiem, stanowi ich istotę i nadaje charakter ich współżyciu.
Miał na myśli ogromną wzajemną życzliwość i równą dla wszystkich uprzejmość tych słonecznych ludzi, a zarazem pod uśmiechem skrywany szacunek, jaki dla siebie żywili na skutek łączącej ich więzi duchowej i ideowej i jaki okazywali sobie na każdym kroku. A miał także na myśli ich godność, a nawet surowość, jednakże zespoloną z wesołością: objawiała się w ich postępowaniu jako nieuchwytny wpływ pogodnej powagi i rozsądnej zbieżności, a zarazem pewnej ceremonialności. Oto tam, na okrągłym, mchem porosłym kamieniu, w brązowej szacie, opuszczonej z jednego ramienia, siedziała młoda matka i karmiła dziecko. A każdy to przechodził, pozdrawiał ją w sposób szczególny, w którym zespolone było wszystko co w zachowaniu się tych ludzi było tak wymownie przemilczane: chłopcy, patrząc na obraz macierzyństwa, lekko, szybko, formalnie krzyżowali ręce na piersi i z uśmiechem i skłaniali głowę, a dziewczęta przyklękiwały tylko z lekka, jak się w kościele lekko skłaniają pobożni, przechodząc przed wielkim ołtarzem. A przy tym żywo, wesoło i serdecznie pozdrawiały ją ruchem głowy – i to połączenie trwałego o formy szacunku z pogodną przyjaźnią wywołały zachwyt Hansa Castorpa – zwłaszcza że przyłączył się jeszcze do tego widok łagodności, z jaką matka odrywając oczy od swego robaczka, któremu ułatwiała ssanie naciskając pierś wskazującym palcem, spoglądała w górę i tym co okazywali jej cześć, dziękowała uśmiechem. Nie mógł się na to wszystko napatrzeć, a zarazem pytał sam siebie z lękiem, czy mu patrzeć wolno, czy podpatrywanie tego słonecznego i kulturalnego szczęścia przez niego, który w nim nie bierze udziału i który samemu sobie wydawał się tak nieszlachetny, brzydki, trywialnie ubrany, czy nie jest czymś wielce karygodnym.
Wydawało mu się to niewątpliwe.. tuż pod miejscem gdzie siedział, stał piękny chłopiec o bujnych włosach danych na bok, wznoszących się nad czołem i opadających na skroni z rękami skrzyżowanymi na piersi, nie smutny ani hardy ale obojętny. Ten spostrzegł obcego widza, podniósł ku niemu wzrok powiódł oczami od niego do scen na wybrzeżu, podpatrując więc tego, który podpatrywał. Aż nagle zaczął patrzeć poza niego, w dal, i z jego pięknej, surowo wyrzeźbionej, na wpół dziecinnej twarzy znikł ów wszystkim im wspólny uśmiech uprzejmości, braterstwa i zrozumienia – i choć brwi jego się nie zasępiły, na obliczu jego odmalowała się powaga jakby kamienna bez wyrazów, niezgłębiona, śmiertelnie zamknięta, tak że ledwie uspokojonego Hansa Castorpa napełnił lęk, bo niejasno zdał sobie sprawę z sensu tej powagi.
Spojrzał i on wstecz… piętrzyły się za nim potężne kolumny, bez cokołów, wzniesione z cylindrycznych bloków, między którymi porastał mech: były to kolumny portyku świątyni, a on siedział na jej w pośrodku otwartych schodach. Wstał z ciężkim sercem. Zszedł bokiem ze schodów i wyszedł przez głęboką bramę na wydrukowaną kamiennymi płytami ulicę, która go niebawem doprowadziła do nowych propylejów. Przeszedłszy przez nie, znalazł się teraz przed świątynią, potężną, szarozieloną ze zwietrzenia, ze stromymi schodami tworzącymi jej cokół: szeroki frontom wsparty był na kapitelach kolumn potężnych, prawie krępych, zwężających się ku górze, z których wystawały w bok poszczególne żłobkowane okrągłe bloki. Z trudem, pomagając sobie rękami i wzdychając, bo coraz ciężej było mu na sercu, Hans Castrop wdrapał się po wysokich stopniach i znalazł się w lesie kolumn. Był to las głęboki i jak wśród bukowego lasu nad bladym morzem błądził po nim, unikając z rozmysłem wejścia w środek. Ale wszedł tam wreszcie i wtedy w miejscu gdzie rozstępowały się kolumny, stanął przed grupą posągową, przed dwiema kamiennymi figurami kobiet, matki i córki jak się zdawało: jedna siedząca, starsza, dostojniejsza, mająca w sobie coś łagodnego i boskiego, ale z bolesnym wyrazem brwi nad bezgwiezdnymi, pustyni oczodołami, była w fałdzistej tunice i wierzchniej szacie, z welinem na frezowanych włosach, uczesanych tak, jak przystało na matronę, macierzyńskim uściskiem obejmowała drugą, o okrągłym dziewiczym obliczu, która stała ze splecionymi ramionami i rękoma, kryjąc je pod wierzchnią szatą. Gdy przyglądał się posągowi, serce Castropa z niejasnych powodów stało się jeszcze cięższe, pełne trwogi i przeczuć.
Ledwie się odważył, a jednak musiał obejść posąg i przejść przez podwójną za nim kolumnadę: przed sobą miał teraz otwarte metalowe drzwi do wnętrza świątyni. Nieszczęsny zdrętwiał i ugięły się pod nim kolana na widok tego, co w blasku pochodni z przerażeniem tam ujrzał. Dwie siwe kobiety, półnagie z rozczochranymi włosami, ze zwisającymi piersiami czarownic i długimi jak palce cyckami, wśród przejmującej ciszy rozgrywały rękami nad misą małe dziecko – Hans Castorp ujrzał jego delikatne blond włosy umazane krwią – połykały je kawałkami, tak że aż kruche kostki trzeszczały w ich ustach, a krew spływała z ich wstrętnych warg. Lodowate przerażenie obezwładniło Hansa castorpa. Chciał zakryć oczy rękami i nie mógł. Chciał uciekać i nie mógł. Już go spostrzegły wśród swego ohydnego procederu, wygrażały mu krwawymi pięściami i wymyślały bezgłośnie, ale grubiaństwo i plugawo, i to w lodowatym narzeczu stron rodzinnych Hansa Castorpa. Zrobiło mu się niedobrze, jak nigdy jeszcze. W rozpaczy chciał się porwać z miejsca i padł na plecy opodal kolumny i tak jak padł, wciąż jeszcze ze wstrętnym ujadającym szeptem w uszach i owładnięty zimnym przerażeniem, ocknął się przy swoim szałasie w śniegu, leżąc na jednym ramieniu, z głową na ziemi, z nartami na wyprostowanych nogach.
Fragmenty..
Aleksander (Janneusz król Judei i arcykapłan 103 pne) wpędził pozostałych mieszkańców do miasta Bemeselis i po jego zdobyciu uprowadził w niewolę do Jerozolimy. Niepohamowana złość jego wyrażała się w tak srogim postępowaniem, że dopuścił się wielce bezbożnego czynu. Ośmiuset spośród jeńców kazał ukrzyżować w środku miasta i na ich oczach poderżnąć gardła ich żonom i dzieciom. Sam tymczasem przyglądał się temu widowisku pijąc i leżąc z nałożnicami.
Józef Flawiusz „Wojna żydowska”
(…)Lecz żaden z nich nie poddał się dobrowolnie. (…) Jeden starzec, ojciec siedmiorga dzieci, kiedy matka wraz z nimi prosiła go by pozwoli im wyjść za poręczeniem ułaskawienia, pozabijał ich w taki oto sposób: kazał im pojedynczo wychodzić, sam stanął przy wejściu, kolejno mordował każdego, który zbliżał się. Herod, który przyglądał się temu z daleka głęboko tym poruszony i wyciągnął ku starcowi prawicę i nakłaniał go, by oszczędził dzieci, on jednak pozostał głuchy na te słowa, a nawet szydził z Heroda, wytykając mu jego niskie pochodzenie. Po dzieciach zabił żonę, zrzucił ciała ze skały, w końcu sam skoczył w przepaść
Józef Flawiusz Wojna żydowska
Wzdłuż Via Appia od Rzymu do Kapui, na rozkaz Krasusa ukrzyżowano dla postrachu sześć tysięcy pojmanych niewolników. Po tym zwycięstwie przyznano mu prawo do owacji.
Swetoniusz Żywoty cezarów
Walcząc w bitwach (…) z nieprzyjacielem liczącym łącznie 3 miliony ludzi, a z tych milion stracił w walce wręcz, milion wziął do niewoli.
Plutarch z Cheronei Żywoty sławnych mężów.
Juliusz Cezar
Vlad III Tepes (palownik) bardziej znany jako Dracula. Objął rządy w roku 1456, zaledwie w 3 lata po zdobyciu przez Turków Konstantynopola i uważał się za największego bojownika wśród chrześcijańskich książąt, którym przyszło stawić czoło niewiernym. Jedna tylko wyprawa na drugą stronę Dunaju dostarczyła mu podobno 23 883 jeńców do wbicia na pal nie licząc tych, których z ilości ścięto lub żywcem pogrzebano. W ojczyźnie rozpoczął rządy od wymordowania wołoskiej szlachty – około 20 000 mężczyzn kobiet i dzieci wbito na las pali ustawionych pod oknami książęcego zamku.
Norman Davies Europa rozprawa historyka z historią
………………………
………………..
…………
Kliknij na gwiazdkę aby ocenić artykuł
Wyniki 0 / 5. Ilość głosów: 0
Brak ocen. Bądź pierwszy!